Kres podróży, podejście II

Omówienie „The Journey to One” i tego, co po tym nastąpiło…

Witajcie.

Dziś zajmiemy się omówieniem serialu, z którym każdy z nas wiązał wielkie nadzieje, a który w ostatecznym rozrachunku… powiedzmy, że nas zawiódł. Tym razem jednak artykuł powstał z udziałem dwóch osób: Tekst jest autorstwa mojego i Onepu. Także, co tu dużo mówić, zapraszam was do zapoznania się z naszym punktem widzenia na temat „The Journey to One”, jak i przedwczesnym zakończeniem serii. I choć w tym wypadku brzmi to trochę dziwnie, bawcie się dobrze.


warning

Uwaga, artykuł zawiera spoilery!

Kontynuując czytanie, robisz to na własną odpowiedzialność!

 

Choć ostatnie dni były dla fandomu BIONICLE dosyć… zaskakujące… to jedno trzeba przyznać: Po raz pierwszy od 6 lat otrzymaliśmy nową animowaną historię z tego uniwersum. Czy była dobra? Czy może się równać z oryginalną trylogią BIONICLE (Albo “Odrodzeniem Legendy”…)?

Osobiście zasiadając do seansu „The Journey to One” nie miałem zbyt wielkich oczekiwań. Chociaż zwiastuny prezentowały się interesująco, nauczony doświadczeniem wiedziałem, że zapowiedzi często kłamią, pokazując tylko te najlepsze fragmenty, więc podszedłem do oglądania z pewnym dystansem.

Ja akurat byłem w obozie kompletnego hype’u. Szczerze mówiąc, ja ekscytuję się wszystkim, co związane z BIONICLE: Przy każdej nowej informacji szargają mną emocje które mogłyby poddać w wątpliwość mój wiek ( 😛 ). Dlatego też podczas oglądania pierwszego sezonu uznałem go za świetnie wykonaną robotę. I, jeśli mam to zweryfikować teraz, raczej nie zmienię zdania; Fakt, w ostatecznym rozrachunku narracja trochę kulała, a akcja (z oczywistych przyczyn) zdawała się lekko niespójna i bardzo, ale to bardzo nierównomierna, ale wiele innych czynników składało się na naprawdę dobre widowisko. Ale po kolei…

Na moje oko…

Zacznę od tego, że bardzo podoba mi się pomysł umieszczenia trójwymiarowych, cel-shadingowych postaci na dwuwymiarowych, przypominających malowidła tłach. Jestem pewien, że dzięki temu animacja JtO zestarzeje się lepiej niż wyglądające dziś już nieco plastikowo (tak, wiem, jak dziwnie ten zarzut brzmi w kontekście filmów na podstawie klocków LEGO) pełnometrażowe filmy z Generacji 1. Ponadto rozwiązanie to pomaga zachować pewną spójność z kreskówką z 2015 roku (której fragmenty zostały użyte w prologu poprzedzającym właściwy pierwszy odcinek „The Journey to One”), jednocześnie wyglądając od niej o niebo lepiej.

Całkowicie się z tobą zgadzam, jednak uważam, że w JtO brakuje jednej, bardzo ważnej rzeczy. Mianowicie, postaci Toa z 2016 roku jak i wszystkich innych bohaterów wyglądały prawie identycznie względem klockowych zestawów. Nie, żeby to było coś złego czy dziwnego: LEGO od dłuższego czasu prowadzi tego typu działania. W końcu jeśli postać na ekranie nie będzie w wystarczającym stopniu przypominać zabawki, dzieci mogą tę drugą uznać za nieciekawą i nudną. Jednak naprawdę brakuje mi tego uczucia, które towarzyszyło mi (I aktualnie też towarzyszy) podczas oglądania starych filmów. Postaci, choć lekko cukierkowe i kreskówkowe, wydawały się bardzo realne przez swoją skomplikowaną budowę uwzględniającą fabularną biomechanicznośc tych istot. Ale oprócz tego jednego mankamentu, uważam animację za bardzo udaną i nadającą klimatu drugiej opowieści o Toa.

Według mnie projekty postaci z trzech pierwszych filmów BIONICLE były dość nierówne. Niektóre z nich wyglądały lepiej od swoich fizycznych odpowiedników (jak Nidhiki, Matoranie’03 czy praktycznie wszystkie postaci kobiece – proszę bez skojarzeń), inne prezentowały się gorzej od figurek dostępnych w sklepach (jak Toa Metru czy Rahkshi), a jeszcze inne były raczej na równi z ich plastikowymi odpowiednikami (jak Toa Nuva). W przypadku „The Journey to One” natomiast jakość modeli jest bardziej równa – są odzwierciedleniem zestawów, ale nie do końca. Poprawione zostały najbardziej rażące niedoróbki konstrukcyjne oryginałów, a postaci mimo swojego klockowego rodowodu wydają się bardzo dynamiczne i ekspresyjne… No i na szczęście nie mają tych dziwnych, poruszających się ust na maskach, które nawet za czasów dzieciństwa wywoływały u mnie konsternację.

Ok, zgodzę się co do masek w starych filmach, ale w sumie obaj stwierdzamy, iż animacja postaci jest wielkim plusem tej mini-serii. Kontynuując temat warstwy wizualnej, trzeba pamiętać o wcześniej wymienionych przez nas tłach i efektach. Faktycznie, kreskówkowy styl graficzny bardzo dobrze komponuje się z cel-shadingiem, i mimo wszystko powoduje, że samą akcję bardzo przyjemnie się ogląda. Serial jest dostatecznie bliski realizmu, żebyśmy mogli uwierzyć w prawdziwość postaci, a jednocześnie na tyle daleko, by nadać historii baśniowego klimatu.

Jedyne, co mnie nieco raziło, to niektóre efekty mocy żywiołów Toa – wyglądały nieco zbyt płasko i prosto, jak na przykład wodorosty, które stworzył Lewa, by zatrzymać Tahu w jednej ze scen. Zgadzam się jednak z tym, że tła bardzo dobrze ukazały piękno Okoto, aż chciałoby się spędzić w tym uniwersum nieco więcej czasu…

Osoby dramatu

Kolejnym ważnym punktem do omówienia, jeśli chodzi o serial animowany, są same postaci. Moim zdaniem charaktery Toa były bardzo wyraziste i bardzo łatwo było mi poczuć do nich sympatię. Szczególne uznania należą się scenarzystom za wykreowanie postaci Pohatu oraz Lewy: byli oni najjaśniejszymi punktami w całej obsadzie. Wiele razy to właśnie oni nadawali emocjonalny ton opowieści, w przypadku Lewy mieliśmy również okazję zaobserwować wspaniałe sceny “comic reliefu” (“It’s never easy! Why does anyone even say that!”).

Wydaje mi się, że Pohatu to postać, której najbardziej ze wszystkich Uniterów obrywa się od fanów dyskutujących na temat JtO, jednak ja osobiście nie rozumiem wielu z zarzutów stawianych tej postaci. Po pierwsze, przecież gburowatość i upór Toa Kamienia były cechami, które były nam znane już od pierwszych opisów jego charakteru w G2. Po drugie, to, co dla wielu jest jego wadami, dla mnie czyni go intrygującym. Władca Skał to niedoskonała, interesująca postać, która czasem ulega swoim uprzedzeniom i popełnia błędy, ale koniec końców się na nich uczy i ostatecznie robi to, co słuszne. Doceniam w nim również to, że mimo, że stał się poważniejszy niż w G1, wciąż zdarza mu się pełnić rolę postaci komediowej. Skoro już przy tym jesteśmy, przypadło mi do gustu to, że humor nie był wymuszony i wynikał z interakcji między postaciami, a nie na przykład przesadzonego slapsticku czy odniesień popkulturowych. Moją drugą ulubioną postacią był Lewa – po prostu kupił mnie swoim sposobem mówienia i poruszania się.

Zastanawia mnie, kiedy w końcu zaczniemy się kłócić, bo na razie sobie tylko przytakujemy. Ale, jak widać, coś  w tym musi być. Tym samym przyjrzyjmy się innym postaciom. Tahu i reszta paczki prezentują się wyjątkowo dobrze. Każdy z nich przejawia cechy charakteru, które zostały nam zaprezentowane w 2015 roku. W tym serialu jednak nie mamy nadmiernego, karykaturalnego uwydatniania ich. Fakt, Kopaka jest trochę samolubny a Tahu porywczy, ale wszystko mieści się w granicach zdrowego rozsądku: Toa nie są “antropomorficzną personifikacją” danych cech, a po prostu postaciami z konkretnym charakterem.

Nieco zbił mnie z tropu moment, gdy Kopaka, zupełnie znikąd, wypomniał Pohatu utratę Maski Kontroli – gdyby zostało to w jakiś sposób rozwinięte mogłaby wyniknąć z tego ciekawa dynamika postaci, ale był to wyłącznie jednorazowy wyskok ze strony Kopaki, co stawia go to w nieco złym świetle.

Niby tak, ale możliwe że po prostu tak zareagował na stres; Wtedy mamy kolejną warstwę charakteru postaci. Naprawdę, nie widzę żadnych poważnych mankamentów w samych osobowościach bohaterów. Ekimu też moim zdaniem wypadł dobrze. Niestety, w przeciwieństwie do Toa, jestem mu w stanie zarzucić jedną, dosyć poważną rzecz – słabo okazywał emocje. W momencie zniszczenia Miasta Twórców Masek zachował “zimną krew”, jednak nie wiem, czy dobrze to pokazano. Z jednej strony świetnie, bo kreuje to go na kompetentnego przywódcę Okotan, z drugiej jednak… Nie czuć było ŻADNYCH emocji w jego wypowiedziach. Równie dobrze mógł powiedzieć “Cholera, znowu mi rozwalili miasto… Dobra, w czwartek zreperuję”.

Reakcja Ekimu na zniszczenie miasta przypominała kogoś, komu upadło na ziemię ciastko, ale mam powody by twierdzić, że to mógł być celowy zabieg mający na celu przedstawienie Ekimu jako postaci nieco oderwanej od życia i będącej ponad problemami śmiertelników. W dodatku dość społecznie nieprzystosowaną  – zapytany przez Gali o to, czy jest Toa Światła odpowiedział jej “Nie, jestem tylko starym twórcą masek, chcącym pomóc”, co w praktyce można odebrać jako zwykłe “Eee, wcale nie?”. Swoją drogą zwolennicy niedorzecznych teorii o złym Ekimu mają kolejny argument na poparcie swojej tezy, a raczej mieliby, gdyby Generacja 2 się przedwcześnie nie zakończyła.

Ale mimo wszystko, dało się to znieść. Ba, Ekimu miał swoje fabularne przebłyski, więc wiele można mu wybaczyć. Tylko się cieszyć, że wbrew przewidywaniom wielu sceptyków, „The Journey to One” nie kręciło się wokół Tahu i Kopaki.

The Journey to Gone

Dochodzimy w tym momencie do aspektu JtO, na temat którego mam najbardziej mieszane uczucia. O ile, jak już wspomniałem, podobały mi się relacje między postaciami, tak historia, która prowadziła ich przez ten świat bywała momentami naciągana. Jednak by nie zacząć tego fragmentu od krytyki, najpierw wspomnę o tym, co mi się podobało, a był to na pewno powrót do magicznego klimatu, którego tak mi brakowało w późniejszych latach BIO. Pozytywnie zaskoczyło mnie również to, że zwykli mieszkańcy wiosek brali aktywny udział w walce z Bestiami Żywiołów (a widok małych biomechanicznych ludzików kopiących tyłki potworom Umaraka był wręcz uroczy). W pewnych momentach całość jednak zdawała się być przesadnie skondensowana, a akcja momentami pędziła na łeb na szyję, wyciągając z kapelusza coraz to nowe rozwiązania fabularne. Gdy usłyszałem o fragmentach Maski Ostatecznej Mocy porozrzucanych po wyspie, przez chwilę myślałem, że Toa będą ich szukać, co byłoby bardzo w duchu BIONICLE, ale okazało się, że… Umarak praktycznie miał już wszystkie części Maski i podstawił je Makucie pod nos w gustownym pudełku. Kompletnie antyklimatyczne…

Tak, to była największa bolączka serialu. Niestety, musimy to zrozumieć i przyjąć do wiadomości. Tak naprawdę „The Journey to One” nie miało tak wyglądać, decyzja o przepisaniu fabuły nastąpiła już po premierze pierwszych dwóch odcinków. Nie zmienia to jednak faktu, że akcja naprawdę powinna być jakoś znormalizowana. Odcinek trzeci był bardzo przyzwoity pod tym względem: Toa dowiadują się o fragmentach maski, i o tym że Umarak ich szuka. Wyruszają więc w podróż, żeby pokrzyżować mu szyki. W następnym odcinku zaś… Przy pierwszej konfrontacji Umarak już ma wszystkie fragmenty! Później następuje walka przy fioletowym krysztale, mającym być portalem (Swoją drogą, kojarzy mi się to z fragmentem klatki protodermis z trzeciej części trylogii filmowej), wciągnięcie Gali do wymiaru cienia, odczytanie przepowiedni, i… Ostatnia konfrontacja? To już? Z resztą, żadnej epickiej walki z Makutą, Gali po prostu mówi Toa, by połączyli moce żywiołów i zamknęli Makutę z powrotem w wymiarze cienia, po czym zostają zabrani “Do gwiazd z których przybyli”. Tyle że… Cały odcinek czwarty po prostu wieje tandetą! Rozumiem, że to kwestia szybkiej zmiany scenariusza i potrzeby zamknięcia wątków, ale czy fani nie zasłużyli na nic więcej? W ostatecznym rozrachunku Makuta był NIKIM w tej historii!

Jeśli mam być całkowicie szczery, to nawet nie wiem, od której strony podejść do tego fabularnego bałaganu w końcówce „The Journey to One”. W pewnym momencie widz zaczyna być zasypywany natłokiem informacji, które ma przetrawić – portale! Przepowiednia! Wymiar Cienia i uwięzione w nim Miasto! Niuanse te nie są oczywiście nie do zrozumienia, ale problem w tym, że im dłużej się nad nimi zastanawiać, tym głupsze zaczynają się wydawać. Czy przepowiednia nie mogłaby posłużyć jako wskazówka pozwalająca nie dopuścić do pewnych zdarzeń? Przecież Makuta był uwięziony w tym samym wymiarze, w którym Gali odczytała treść przepowiedni – mógł więc ją wykorzystać, by w jakiś sposób uniknąć porażki z rąk Toa. Nie rozumiem również, dlaczego zamknięcie Makuty w Wymiarze Cieni traktowane jest fabularnie jako tryumf Toa i happy end serii? No dobrze, chwilowo powstrzymali wroga, ale on wciąż tam jest, zamknięty wraz z Umarakiem (co do losu którego nie jestem jednak stuprocentowo pewny) i niewinnymi Okotonami. Na domiar złego zakończenie generacji 2 w żaden sposób nie porusza paru kwestii trapiących fanów jak geneza Toa czy rola Maski Czasu w przywołaniu ich. Widzę tu wiele wspólnych punktów z konkluzją generacji pierwszej, która zamyka wyłącznie główny wątek, inne pozostawiając samopas.

Miejmy nadzieję, że mimo błędów w promowaniu marki, LEGO nadal będzie skore do wznowienia BIONICLE. Kto wie? Może teraz po prostu zastosowali taktyczny odwrót w celu wykorzenienia wszelkich błędów, a następnie podjęcia drugiej próby wskrzeszenia marki? Jeśli mam być szczery, nie zdziwiłbym się: Wielu sądzi, że LEGO uznało BIONICLE za porażkę i po prostu zamknie je w piwnicy, bez szansy na ujrzenie światła dnia raz jeszcze. Jednak ja uważam, że gdyby taki był ich tok rozumowania w takich przypadkach, nie próbowali tworzyć nowej historii kiedykolwiek. Nie dostalibyśmy kolejnej generacji, bo LEGO zakończyło pierwszą serię BIONICLE z tego samego powodu, z którego została przedwcześnie zamknięta druga: słaba sprzedaż.

Ja natomiast jestem bardzo, ale to bardzo sceptyczny wobec możliwości ponownego powrotu BIONICLE. Nie dlatego, że uważam, że reboot tej marki nie ma w sobie potencjału, bo wręcz przeciwnie – uważam, że dobrze rozegrany, choć na pewno nie powtórzyłby sukcesu generacji 1, miałby szansę zdobyć umiarkowaną popularność – ale dlatego, że LEGO najprawdopodobniej wyniesie wyłącznie błędne wnioski z klapy finansowej, jaką okazała się generacja 2. Nie chcę tu zarzucać LEGO, że nie włożyło w ogóle wysiłku ani pieniędzy w promowanie restartu serii, ale według mnie popełniło wielki błąd kierując większość form promocji do starych koni (takich jak my 😛 ), których duża część ma już inne priorytety niż kupowanie zestawów klocków, inni dla zasady odrzucili reboot przez tę samą nostalgię, która miała ich do niego przyciągnąć, a pewien odsetek z nich może i kupował figurki, ale to nie wystarczyło, by zapewnić LEGO wystarczający zysk. Jakaś cząstka mnie chciałaby wierzyć, że kolejne wznowienie BIO jest możliwe, ale jednocześnie jestem świadomy, że to mało prawdopodobne. Ostatnią scenę „The Journey to One”, podczas której Izotor mówi, że choć Toa opuścili wyspę Okoto, w przyszłości mogą powrócić, gdy świat będzie ich potrzebował, można więc interpretować jako swego rodzaju gorzką metaforę losu, jaki ostatecznie spotkał serię LEGO BIONICLE.


Autor:
Opublikowano: 31-07-2016

Kategoria:
Tagi:
, , , , , , , , ,
Kluuucha-avatar

O Autorze


Ekscentryk, filantrop, milioner... Nie jestem żadnym z nich. Ale za to jestem wielkim pasjonatem uniwersum LEGO BIONICLE, a cóż ważniejszego jest w życiu niż pasja? Serią tą interesuję się od roku 2002, i od tego czasu wsiąkłem w jej historię tak bardzo, że nie wiem jak moje życie potoczyłoby się bez niej. Poza tym, interesuję się informatyką, grafiką komputerową i Pokemonami (Tak żeby wyjść na jeszcze większego nerda).

Subscribe
Powiadom o
guest
2 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
toa tuhi
toa tuhi
7 lat temu

tekst świetny. widać że napisanie go przez dwie osoby pozwoliło wyczerpać temat niemal w całości. dodałbym tylko że bardzo mi się podobało to że w każdym odcinku inny z toa pełnił rolę głównego bohatera przez co nikt nie został pominięty czego nie powiedziałbym w przypadku starych filmów. nawet tahu i kopaka którzy nie dostali poświęconych sobie odcinków odegrali tu dużą rolę. co do czwartego odcinka to faktycznie jest on najbardziej chaotyczny ale biorąc pod uwagę to w jakich warunkach był tworzony to pomimo niedosytu któy po nim odczuwam i tak uważam że było to najlepsze zakończenie na jakie generacja druga mogła liczyć a słowa izotora jedynie dają mi nadzieję na ponowny powrót bionicle.

llwydBlaidd
7 lat temu

Dobra. Jesteśmy we większości starymi końmi, ale to do nas do jasnej ciasnej należy to, żeby indoktrynować maluczkich na naszą stronę mocy. jakby nie mój epizod z pewnym dwunastolatkiem, to pewnie dalej bym to robiła.

Tak czy siak, nie spodziewam się generacji 2.5 w przyszłości, choć nie zdziwiłoby mnie, gdyby Lego postanowiło kontynuować Sagę Okoto za jakieś kilka lat. Dzieciaki miałyby w tedy znacznie mniej materiału do nadrobienia.